
“Czekolada miała smak chłodnych mgieł unoszących się nad łąką. Była w niej przejrzysta niebieskość nieba, trzaskające głosy cykad i rąbek księżyca. Zapach usypiającej trawy i łagodność tropikalnej wanilii. Nuta cynamonu i słodka kropla meksykańskiej przeszłości.” [str. 87]
Zastanawia mnie fenomen książeczek-przewodników Pawlikowskiej. Po przeczytaniu przygód blondynki w Indiach, nie byłam do końca zachwycona efektem. Był to dla mnie zlepek podstawowych stereotypowych informacji na temat tego kraju podanych w sposób niezwykle prosty. Niczym książka dla dzieci, które mają dopiero wejść w świat podróży. Sama forma tych tytułów nie zaprzecza powyższej teorii.
O “Blondynce w Meksyku” mogłabym powiedzieć mniej więcej to samo. Z tym, że historię Inków i Azteków Pawlikowska podaje w taki sposób, że najmłodszym mogłyby doskwierać koszmary. Może to kwestia ilości przeczytanych książek o danym kraju (w temacie Indii byłam niemal świeżo po przeczytaniu obszernego reportażu z tego kraju). Meksyk bowiem uważam za lepiej przedstawiony. Choć w gruncie rzeczy autorka skupia się na zamierzchłej historii. Dobry wstęp do poznania tej kultury. Ale nic więcej.
Mimo najszczerszych chęci i uwielbienia dla literatury podróżniczej, nie jestem w stanie zachwycać się tytułami spod rąk Pawlikowskiej. “Blondynka w Meksyku” to podróż do tego kraju zaledwie na dwie godzinki. Nie można autorce odmówić fantazji i kreatywności, ale mnie akurat przeszkadzają obrazki z wypełniaczami druku w postaci dołączonych fragmentów, które tak niedawno mieliśmy przed oczami. Liczne fotografie ubarwiają całość w wystarczającej ilości. Są one podpisane po raz kolejny tymi samymi fragmentami. W zasadzie można by więc “Blondynkę…” uznać za lekcję geografii z dwiema szybki powtórkami.
Równie prosty jest język, którym się autorka posługuje. Z tym, że tekst przeplatany jest wręcz literackimi mikro fragmentami . A to z kolei kłóci się z banalnymi (można by powiedzieć pustymi) dialogami. Zamiast skupić się na opisach, które wychodzą jej dość dobrze, stosuje zbędne wykrzykniki, które wydają z siebie lokalesi gdy słyszą pytania narratorki („ha, ha, ha!”). Tak – przeszkadza mi to z odbiorze do tego stopnia, że właśnie to najbardziej wbiło mi się w pamięć po przeczytaniu tego tytułu.
“Meksykańskie świty pachną kolendrą i pomarańczami. Na targowisku klaszczą Indianki. W powietrzu unoszą się smugi dymu znad garnków z kukurydzianym napojem zwanym atole.” [str. 71]
Blondynka w Meksyku/cykl Dzienniki z podróży, Beata Pawlikowska, literatura podróżnicza, G+J Książki, National Geographic, 2011, 160 stron
Moja ocena: 6/10
Joanna Kulik
Absolwentka Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej. Opcjonalnie technik obsługi turystycznej. Uwielbia czytać, oglądać, podróżować, odkrywać. I o tym pisze.
Książkowa fantazja
19/08/2013 at 11:49 pmStoi u mnie na półce i czeka dzielnie na swoją kolej 🙂
DżoanaKa
04/09/2013 at 9:45 amA to tylko taką chwileczkę trzeba sobie zarezerwować, więc trzeba w końcu sięgnąć 🙂